Dla każdego coś miłego: dla ewangelizowanych Biblia jest listem terapeutycznym Boga do człowieka, na etapie formacji staje się instrukcją zarządzania mamoną, wtajemniczenie sprawi być może, że Pismo Święte ukaże się podręcznikiem tańca wokół cielca doczesnego zadowolenia.
Jesteśmy na razie w punkcie drugim. Fundamentaliści biblijni powołują się chętnie na biblijną „instrukcję”, by znaleźć w niej wskazówki pozwalające zachować pożądany – przez Biblię czy przez jej interpretatora? – stosunek do pieniędzy. Oczywiście jeśli prawdą jest, że wiara chrześcijańska musi zostać „wcielona” w konkrety życiowe, to jest również prawdą, że sposób tego wcielenia będzie zależał od stopnia poznania żywego i mówiącego Boga. Wydaje się, że biblijni chrześcijanie już dawno porzucili ryzyko wiary w „nieobliczalnego” Boga na rzecz „obliczalnej” Biblii. Przy czym to dopiero zabójstwo dokonane na Bogu mówiącym umożliwia bogobójcom czytanie Pisma jak testamentu finansowego pozostawionego przez Boga. Zmarli jak nieobecni nie mają racji, dlatego nie mogą się bronić przed racjami żywych.
Wyrazem specyficznego podejścia do Pisma są powtarzane tu i ówdzie statystyki, które jak na statystyki przystało można interpretować pod z góry założoną tezę. Zakupiłem sobie właśnie – coś mi dzwoniło, i dobrze zapamiętałem, że to w tym właśnie kościele – książkę Twoje pieniądze się liczą autorstwa Howarda Daytona, jednego z założycieli Crown Financial Ministries, który informuje, że „w Biblii mamy około 500 wersetów poświęconych modlitwie, trochę mniej niż 500 wersetów poświęconych wierze oraz ponad 2350 wersetów poświęconych pieniądzom i posiadaniu rzeczy”. Być może stosunkowo mało Biblia mówi również o logice, jednak nie należy się jej wyrzekać w wyciąganiu z tych danych egzystencjalnie ważnych wniosków.
„Pan Bóg tak wiele o tym mówi – przekonuje w tym samym kazaniu Dayton – ponieważ chce, byśmy poznali Jego perspektywę na tę bardzo ważną sferę naszego życia. Porusza kwestię pieniędzy, gdyż pieniądze mają znaczenie”. Trudno zaprzeczyć, że mają znaczenie, jednak łatwo zdementować nadinterpretację intencji Boga, którego perspektywy akurat górują nad ludzkim rozumowaniem (por. Iz 55,9), a tym bardziej ograniczonym do mamony, którego to ograniczenia trafną ilustracją niech będzie stwierdzenie: „Szesnaście z trzydziestu ośmiu przypowieści dotyczy zarządzania pieniędzmi i własnością. W ogóle Jezus Chrystus na temat pieniędzy mówił więcej niż na jakikolwiek inny temat”. Sprowadzenie Boskiego Objawienia do poziomu pieniędzy jest tak bezczelnym przeinaczeniem, że tylko całkowita szczerość w wypowiadaniu bzdur ratuje przed ludzkim rumieńcem na jagodach czy tragiczną w Duchu Świętym śmiercią jak w przypadku Ananiasza i Safiry (por. Dz 5,1–11).
Ja na przykład – gdyby poddać analizie moje codzienne wypowiedzi – stosunkowo dużo mówię o herbacie, trochę mniej o zaufaniu do kawy, a dopiero na którymś tam miejscu o modlitwie. Albo mam niewłaściwie ustawione priorytety, albo okazuje się, że najważniejsze w moim życiu są używki: herbata i kawa oraz w znacznie mniejszym stopniu modlitwa, choć również bez niej nie mogę żyć. Kawa kopie mnie w serce, a rozmowa z Bogiem leczy sińce duszy. Pod warunkiem, że nie przysnę w czasie modlitwy, a sen – kajam się – zajmuje mi coś koło trzeciej części dnia, niewiele mniej niż praca, co z perspektywy „chrześcijaństwa ilościowego” musi wyglądać nieco podejrzanie. Dla usprawiedliwienia dodam, że przyrządzanie herbat i kaw polegających na zalaniu torebki lub fusów kipiatokiem nie przekracza w sumie nawet połowy czasu oddanego na spotkanie z Panem, choć być może zrównuje się z ilością czasu przeznaczonego na spotkanie z Biblią.
W każdym razie na moim osobistym podium zarówno jeśli chodzi o gadanie jak i poświęcanie czasu nie znalazły się pieniądze, z czego wniosek, że być może dopiero czeka mnie nawrócenie. Bo przecież prawie połowa przypowieści Pańskich porusza ponoć sprawy – Daytonowi dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego – zarządzania pieniędzmi i własnością. Nie wiem ile przypowieści Pasterza dotyczyło owiec – jestem leniwą owieczką, nie chce mi się sprawdzać – ale warto byłoby to zbadać i wziąć pod uwagę, a może nawet wzorem Romana Kluski, który pewnie przejął się którąś z rolniczych przypowieści, zająć się hodowlą owiec i produkcją serów owczych. Choć akurat to ostatnie, z punktu widzenia fundamentalizmu biblijnego trącić może herezją, wszak Chrystus o serach wprost nie wspominał, ale i tak o niebo bliżej byłemu prezesowi Optimusa do ortodoksji, jako że nie wraca już do branży komputerowej, o której ani Chrystus, ani nawet Biblia się nie zająknęli ni słowem nawet pośrednio.
Jak instrukcja, to instrukcja, trzeba się będzie zastosować. Nie rozumiem tylko, czemu Pan przemawiał w przypowieściach, nie można było podać „kawy na ławę” czy sera na stół? Chyba że chodziło o znane powiedzenie: jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi na pewno o pieniądze. Kto miał uszy do słuchania, chwycił od razu, czyli już po dwóch tysiącach lat, że wystarczy policzyć wersety i już się wie, jaka obowiązuje hierarchia w Królestwie Chrystusowym. Należy jednak tej nowej ortodoksji bronić przed herezjami, które muszą się pojawić: wszak może lepiej rachować nie wersety, ale pojedyncze słowa? Wtedy stosunek może się nieco zmienić, niekoniecznie na korzyść mamony. Dla takiego na przykład Marka ewangelisty bardziej niż mamona wydaje się liczyć co rusz przez niego używany grecki spójnik καὶ („i”), którego głęboką treść warto by zastosować zwłaszcza interpretatorom lubującym się w literalnej egzegezie. Rozłączny spójnik „albo” wydaje się bardziej niebezpieczny, zwłaszcza w zestawieniu „Bóg albo mamona”.
Temu nowoczesnemu sposobowi egzegezy Pisma, której równie dobrze, a nawet lepiej od człowieka, dokonałby komputer – być może nasz przyszły kierownik duchowy – sprzeciwia się nieprzyzwoicie staromodny Kościół katolicki, który w interpretacji ksiąg natchnionych każe stosować teologiczne zasady, do których należą: interpretacja tekstu w kontekście całości Biblii (tzw. egzegeza kanoniczna), uwzględnienie żywej Tradycji całego Kościoła (chodzi o pytanie, jak Kościół kiedyś i dziś czytał dany fragment Biblii) oraz analogii wiary, przez którą należy rozumieć spójność prawd wiary między sobą i w całości Objawienia, co w praktyce oznacza, że wyprowadzone wnioski muszą współgrać z treściami wiary głoszonymi przez Kościół. W tej perspektywie 2349 wersetów plus ten jeden mówiący o judaszowych srebrnikach, okazałyby się mówić co innego niż wydaje się zwolennikom liczenia wersetów i pieniędzy. Ale przede wszystkim sama liczba straciłaby na znaczeniu.
Uwaga dla przeciwników literalnej interpretacji tekstów a zwolenników czytania między wersami: moja krytyka nie dotyczy przyzwoitych treści książki, jak na przykład wezwania do poddania portfela Panu czy prezentacji konieczności pracowania, oszczędzania, dobroczynności czy unikania długów (choć można by pytać, na ile rady takie są po prostu racjonalne, a na ile wynikają koniecznie z chrześcijańskiej wiary). Twoje pieniądze się liczą nie dają się oczywiście wprost zaliczyć do „teologii sukcesu”, nawet jeśli mimo wszystko ślady takowej da się odnaleźć w książce. Marudzę przeciw nieprzyzwoitej egzegezie, która powoduje, że zamiast Pismo czytać w Duchu Świętym, ulega się duchowi czasów i narzuca swoją interpretację Słowu Boga, na szczęście ograniczoną właśnie ową literalną lekturą, która przy wszystkich swoich wadach ma tę jedną zaletę, że stoi na straży wierności „instrukcji”. Jest dla mnie ponurym znakiem czasu, że te same środowiska, które lat temu kilka ewangelizowały z książeczką Cztery prawa życia duchowego, dziś urządzają kursy finansowe i znajdują na nie chętnych.
Liczę swoje smutki: jeden dotyczy tego, że widocznie wiara i zdrowy rozsądek nie „wcieliły się” w portfele wierzących na tyle, żeby bez kursów dali sobie radę; drugi wynika ze świadomości, że bardziej interesujące od samego Chrystusa wydaje się zarządzanie mamoną, które ma ponoć służyć relacji z Nim; trzeci wiąże się z drugim i z niebezpieczeństwem, że środek (Mamona) łatwo może zostać pomylony z Celem (Bóg), co można by opisać może takim algorytmem: porządkujemy finanse, bo wpływa to na relacje z Chrystusem, który z kolei pozwala nam doświadczyć Bożego zadowolenia, także w sferze finansowej. Być może w takiej sytuacji związek między Bogiem a Mamoną celniej wyraża jednak spójnik łączny niż rozłączny? Wydaje mi się, że w przypadku tego typu publikacji mamy do czynienia ze swego rodzaju „chrześcijańskim stoicyzmem”: unikamy co prawda „skrajności” teologii sukcesu, ale nie rozumiemy również przesady teologii ascetycznej. Może to „złoty środek”, a może złoty cielec?
Jaka wiara, taki Pan Bóg. A że o wierze Biblia mówi mniej niż o pieniądzach, taki Pan Bóg, jacy czciciele mamony. I dlatego Pan tak dużo mówi o mamonie, żeby powiedzieć o Bogu. Kłania się Państwu niżej podpisany.
Sławomir Zatwardnicki
Panie Sławomirze,
Popełnia Pan ten sam błąd, który zarzuca Pan autorowi recenzowanej książki. Prawdą jest (nawet ogłoszoną w dokumentach soborowych), że Słowo Boże zawarte w Biblii dotyczy przede wszystkim tego co ma związek ze zbawieniem człowieka.
Ale czy to oznacza automatycznie, że nie ma tam innych rzeczy. Weźmy dla przykłady Księgę Syracha, Przysłów czy Mądrości. Mamy tu wiele praktycznych rad życiowych, czy mamy je odrzucić bo nie dotyczą wprost zbawienia ale np. stosunków z innymi ludźmi?
To co proponuje autor przedmiotowej książki, to nie jest, w mojej opinii, próba nadania Biblii nowego znaczenia. To raczej próba kształtowania całego ludzkiego życia podług tego co zawiera Pismo Święte.
Dlaczego sfera zarabiania na życie miałaby być wyłączona spod poddania jej woli Bożej, która objawia nam Pismo Św.
Rozumowanie, które Pan proponuje prowadzi właśnie do dzisiejszego polskiego katolicyzmu: czysta obrzędowość nie mająca żadnego odniesienia do codziennego życia. Przejawia się ona m. in. w tym, że wielu naszych rodaków chodzi co niedziela do kościoła, a potem głosuje w wyborach na partie jawnie antykatolickie. O to Panu chodzi? Zakładam, że nie. Więc co się Pan czepiasz nieistotnych w sumie statystyk. Nie rozumie Pan, że to tylko chwyt literacki mający zachęcić czytelnika do poważnego potraktowania treści zawartej w książce?
Dziwi mnie, że wiele osób funkcjonujących w katolickim obiegu, tak jak Pan, wymyśla karkołomne logiczne łamańce, by pozytywnie interpretować dokumenty kościelne, w których zawarte są błędy ekonomiczne.
Proszę o trochę podobnej „życzliwości” w stosunku do autora przywołanej książki. Co z tego, że to protestant, może ma rację?
Witam,
Książkę opisywaną przez pana Sławomira znam już od paru lat i czytałem wielokrotnie. Recenzja którą miałem możliwość przeczytać przypomina wypowiedź człowieka, który przeczytawszy wstęp, a resztę zaledwie przejrzawszy wydaję sądy zapominając o rzeczach fundamentalnych. Nie ma to jak wylać dziecko z kąpielą.
Chciałoby się komentować poszczególne wersy czy akapity, postaram się jednak ograniczyć do paru ogólnych spraw.
Zarzucanie autorowi książki, że interpretuje książki nie po katolicku, czyli zapomina o zasadach: „szeroko i w kontekście” czy nie uwzględnia tradycji jest jak najbardziej zasadne… bo autor książki nie jest katolikiem. To byłby zaprawdę powiew Ducha Ekumenizmu, gdyby książka była zgodna z zasadami egzegezy katolickiej. Nie zmienia to jednak faktu, że publikacja otrzymała Imprimatur Kurii Warszawskiej.
Dzięki zauważeniu tego drobnego faktu z życia autora od razu ustawia nam się odpowiednia perspektywa czytania. Dlatego też mniej może dziwić wyliczanie i obliczanie którego dokonuje autor, szatkując Pismo Święte na wersety. A przy okazji — liczba wersetów dotycząca poszczególnych rzeczy powtarzana bez zastanowienia pokazuje znów powierzchowność analizy — z racji różnic w kanonie Pisma Świętego w różnych denominacjach nie znajdujemy w tych „statystkach” np. Księgi Syracha której protestanci nie uznają jako natchnionej.
Prosto jest się czepiać i marudzić, że książka jest „be”. Trudniej jest natomiast stosować to do czego nas książka zaprasza. Pytanie dlaczego potrzeba takich publikacji, czy wierni nie potrafią sami sobie tego zaleźć w Biblii, czy Bóg musi się czymś takich posługiwać – widocznie musi. Jeżeli osoby wierzące nie różnią się niczym od niewierzących to czym chcą świadczyć o Chrystusie? Mówię to w szerokim kontekście — jeśli w pracy tak samo oszukują, kombinują, nie dbają o Kościół, o rodzinę, najbliższych to ich świadectwo jest puste. Cytując świętych — świat potrzebuje świadków a nie nauczycieli. Są osoby które poprzez swoją żywą relację z Chrystusem żyją w taki sposób, że ta publikacja nie będzie dla nich niczym rewolucyjnym. Jednak po prawie 4 latach prowadzenia kursów na ten temat, konferencji jak i po wielu godzinach rozmów indywidualnych widzę potrzebę mówienia o tym, że pieniądze mogą nas od Boga odciągnąć, ale można też je spożytkować dla królestwa. Jeśli żyjemy w perspektywie Nierado którego zdążamy, to dlaczego nie możemy z np. 5000 zł które zarabiamy dać 1500 zł na ewangelizację czy misje skoro pozostała część nam wystarczy do życia? Wiele tragedii rodzinnych spowodowanych jest złym podejściem do finansów w szerokim tego słowa znaczeniu. Błędy i popełniane krzywdy są tym bardziej bolesne, że popełniane są przez osoby które od lat jeżdżą na rekolekcje, formują się w różnych ruchach i stowarzyszeniach. Mimo tego jednak stosują z Bogiem całkowitą rozdzielność majątkową czy separację. Zatrudnianie na czarno, oszustwa, lewe faktury… długo by szło wymieniać, ale nie o to chodzi by chwalić się złym.
Trochę podsumowując. Po przeczytaniu artykułu nie ma się ochoty zaglądać do tej książki, bo niby coś tam dobrego w niej jest, ale generalnie nie po katolicku, poszatkowane, powyliczane itd. Cytując świętego Pawła: po owocach ich poznacie. Dziś widzę osoby które przeczytały książkę, wzięły to co w niej zawarte sobie do serca i zbliżyły się do Boga, przestały się bać, są szczęśliwsze — choć nie koniecznie bogatsze, bardziej świadome potrzeb Kościoła. Osoby które rozmawiają w swoim małżeństwie na tematy związane z pieniędzmi. Osoby które potraktowały swoje długi jako formę niewoli, która zmusza ich do robienia rzeczy których nie chcą i dzięki takiemu rozumieniu zaczęły prosić Boga by im pobłogosławił trud w efekcie czego pospłacały swoje zobowiązania. Widzę osoby które po impulsie który znalazły w tej książce zaczęły w obecności Boga rozmawiać i modlić się ze swoim współmałżonkiem i wycofywały pozwy rozwodowe złożone z powodu pieniędzy.
Temat nie jest nowy ani super odkrywczy. Nie jest tak że p. Dayton zobaczył coś całkiem nowego. Cytując świętego Ignacego:
Człowiek został stworzony, aby Boga, naszego Pana, wielbił, okazywał mu cześć i służył Mu – i dzięki temu zbawił dusze swoją. Inne rzeczy na powierzchni ziemi stworzone zostały dla człowieka i po to, by mu służyć pomocą w zmierzaniu do celu, dla którego został stworzony. Wynika z tego, że człowiek powinien ich w takim stopniu używać, w jakim go wspomagają w zmierzaniu do celu, a takim stopniu powinien się ich pozbywać, w jakim mu w dążeniu do celu przeszkadzają. (Ignacy Loyola, CD 23)
Dopóki więc będą dobre owoce — ja osobiście zachęcam do lektury.
Pytam, (nie oceniam): czy ta książka nie „kalwinizuje” — coś po linii ks. Błaszkiewicza, że jak ci się powodzi w tym życiu, to automatycznie jesteś przeznaczony do szczęścia wiecznego?
@Pan Apolinary:
Proszę Pana, sęk w tym, że to nie jest chwyt literacki, tylko stwierdzenie całkiem serio! A jeśli tak rzeczywiście uważa autor — to nie są to „nieistotne statystyki”, ale istotny problem.
A jeśli chodzi o „chwyty literackie” — podstawowa zasada hermeneutyczna w interpretacji tekstów (nie tylko biblijnych, ale wszelakich) mówi, że należy rozpoznać „gatunek literacki” tekstu. W przypadku mojego tekstu jest to felieton, co powinno ułatwić lekturę, i co utrudnia, jeśli wręcz nie uniemożliwia moje „usprawiedliwianie się” — wszak felieton musi bronić się sam.
Tak więc tylko krótko: nie recenzuję całej książki (choć redakcja „Talentu” tak mój tekst zaprezentowała), ale wskazuję na pewien problem, który nie dotyczy tylko tej książki. Chodzi o fundamentalistyczną lekturę Biblii oraz o nieprawidłową interpretację. Trudno mi sobie wyobrazić b. mijające się z prawdą Biblii wnioski, niż te, które krytykowałem u Daytona.
Oczywiście zgadzam się, że wiara ma przenikać wszystkie dziedziny życia — ale nie w taki sposób, jak zostało to zaproponowane. Takie „poradniki” dobre są dla niewolników Boga, ale już nie dla Jego przyjaciół. Chyba nie myśli Pan, że można żyć z Bogiem stosując „instrukcje biblijne” wyciągnięte z różnych ksiąg, a dotyczące kolejnych sfer życia? Sam głęboko boleję nad rozdźwiękiem wiara-życie, ale rozwiązanie jest inne niż to, które zostało zaproponowane. A zatem, mimo że to protestant, nie wolno powielać jego błędów:)
Pozdrawiam.
@Pan Michał:
Nie recenzuję książki, lecz krytykuję coś innego (vide: mój komentarz do p. Apolinarego).
Z pozoru błyskotliwa uwaga, że nie wolno krytykować protestanta za protestancką egzegezę — zupełnie nietrafna; nie chodzi o to, czy protestancka czy katolicka, ale czy właściwa; tak się „przypadkowo” składa, że akurat te zasady egzegetyczne, które przywołałem, odpowiadają zarówno naturze Biblii i procesowi jej powstania, jak i interpretacji wewnątrzbiblijnej, a nawet tej stosowanej przez samego Pana. Jeśli fundamentalista biblijny interpretuje Biblię „statystykowo” — niech tak dalej robi, wszak to protestant; czy to chciał Pan powiedzieć?
Nigdzie nie napisałem, że nie jest właściwe pożytkowanie dochodów na Królestwo (więc skąd zarzut?); sam tak robię, więcej: odkładam dziesięcinę, choć to praktyka niebiblijna — powtórzę: niebiblijna (nawet jeśli znana w ST), co oby wywołało dyskusję (tyle że znów będzie konieczne odwołać się do zasad interpretacji).
Nie przeczę, że po przeczytaniu książki nie pojawiają się dobre owoce — jeśli przez „dobre owoce” rozumiemy tego rodzaju skutki, o jakich Pan pisze. Twierdzę natomiast — bo tego dotyczyła moja krytyka — że fundamentalistyczna i „statystyczna” interpretacja Biblii jest niewłaściwa, innymi słowy: z tego zatrutego drzewa należy się spodziewać złych owoców (nawet jeśli obok nich będą dobre).
Pozdrawiam.
@Pan Franek:
Akurat tego zagrożenia chyba nie ma. Jednak ja „wyczuwam” odwrócenie akcentów, co starałem się wyrazić w prowokacyjnym leadzie mojego tekstu.
Pozdrawiam.
Panie Sławomirze,
To prawda co Pan pisze ale wydaje mi się, że dalej popełnia Pan pewien błąd o czym niżej. ale zacznijmy od początku.
Nawet w katolickiej egzegezie analizowane są statystyki pojawiania się poszczególnych wyrazów lub ich znaczeń. Dlaczego więc u wspomnianego autora Pan to tak krytykuje. Nie mam wrażenia by u niego statystyka decydowała o wszystkim. Raczej istotne jest odniesienie tekstów biblijnych do takich sfer życia, do których normalnie się ich nie odnosi.
Weźmy dla przykładu przywołaną przez Pana dziesięcinę. Opis jej znajdujemy w kilku księgach i są to, jak mi się wydaje, teksty historyczne, kronikarskie, zbiory przepisów. Chce Pan powiedzieć, że takich tekstów nie możemy odnosić do naszego życia.
Przecież chodzi o to, że Pan Bóg przemawia do nas przez swoje słowo. W związku z czym ja czytając tekst, który jest z gatunku historycznego, mogę a nawet powinienem odnieść go do swojego życia. Czytając tekst o dziesięcinie mogę go przecież odczytać, w kontekście mojego życia, jako wezwanie Boże do dzielenia się dziesięciną w kościołem!!
Wydaje mi się, że autor wspomnianej książki, dzieli się z czytelnikami właśnie takim odczytywaniem Pisma Św.
Zasady hermeneutyki nie mają tu nic do rzeczy, bo to sam Bóg przemawia do mnie przez swoje słowo.
Równie dobrze słuchając Ewangelii na mszy w kościele, w kontekście mojej sytuacji życiowej mogę ją odczytać nieco inaczej niż ksiądz w swym kazaniu. Słuchając słowa Bożego, nie zastanawiam się jaki to rodzaj literacki, po prostu słucham Boga!!
Na koniec, a czy takiego odczytania Pisma św. tzn. szukania w nim ukrytych na pozór znaczeń, nie mamy w katolickiej tradycji? Czymże są jak nie tym komentarze wielu ojców kościoła?
Może warto samemu przekonać się, co jest w tej książce napisane. Książkę można nabyć na http://www.sklep.bibliaofinansach.pl .
Właściwy stosunek chrześcijanina do pieniądza określa Ewangelia np. Mk 10,21. A komu się to nie podoba, niech wyrwie tę kartkę.
Panie Tomaszu,
a jak Pan interpretuje ten fragment Ewangelii wg św. Marka? Wyraża się Pan w sposób bardzo pewny — pytanie czy ta pewność jest uzasadniona
Pozdrawiam
ZS
Panie Zbigniewie, ja nie interpretuję, bo jesteśmy w Kościele Katolickim, a nie w protestanckim ;) Św. Franciszek zrobił to, co przeczytał. Tak samo św. Jan Paweł II w Veritatis Splendor, tłumaczy, że to Słowo skierowane jest do każdego. I chyba o tym jest cała dyskusja ze Sławkiem, bo rzeczywiście, jeśli uważamy uparcie, że można służyć i Bogu i mamonie, to zawsze spotka nas ta sama historia ze smutnym młodzieńcem z Ewangelii. Pokój!
Tomku, a jednak uciekłeś od odpowiedzi:) Bo jeśli jesteś w KK — nie masz autorytatywnej wykładni tego słowa (w ogóle KK rzadko wypowiada się na temat jednego znaczenia jakiejś perykopy). Na ile zrozumiałem pytanie p. Zbigniewa — chodzi o to, jak Ty czytasz ten fragment: jako „prawo” do dosłownego porzucenia wszystkiego, czy jako wskazówkę uczeń=ten, który wszystko porzucił, czy jeszcze jakoś inaczej („duchowe” porzucenie, niekoniecznie „materialne”)? Ja też bym z chęcią przeczytał, jak Ty to widzisz. W każdym razie jest zastanawiające to Jezusowe „jeśli chcesz” oraz „być doskonałym”. Wydaje mi się, że jednak tu jest mowa o czymś innym niż wybór Bóg albo Mamona.