Dla każdego coś miłego: dla ewangelizowanych Biblia jest listem terapeutycznym Boga do człowieka, na etapie formacji staje się instrukcją zarządzania mamoną, wtajemniczenie sprawi być może, że Pismo Święte ukaże się podręcznikiem tańca wokół cielca doczesnego zadowolenia.
Jesteśmy na razie w punkcie drugim. Fundamentaliści biblijni powołują się chętnie na biblijną „instrukcję”, by znaleźć w niej wskazówki pozwalające zachować pożądany – przez Biblię czy przez jej interpretatora? – stosunek do pieniędzy. Oczywiście jeśli prawdą jest, że wiara chrześcijańska musi zostać „wcielona” w konkrety życiowe, to jest również prawdą, że sposób tego wcielenia będzie zależał od stopnia poznania żywego i mówiącego Boga. Wydaje się, że biblijni chrześcijanie już dawno porzucili ryzyko wiary w „nieobliczalnego” Boga na rzecz „obliczalnej” Biblii. Przy czym to dopiero zabójstwo dokonane na Bogu mówiącym umożliwia bogobójcom czytanie Pisma jak testamentu finansowego pozostawionego przez Boga. Zmarli jak nieobecni nie mają racji, dlatego nie mogą się bronić przed racjami żywych.
Wyrazem specyficznego podejścia do Pisma są powtarzane tu i ówdzie statystyki, które jak na statystyki przystało można interpretować pod z góry założoną tezę. Zakupiłem sobie właśnie – coś mi dzwoniło, i dobrze zapamiętałem, że to w tym właśnie kościele – książkę Twoje pieniądze się liczą autorstwa Howarda Daytona, jednego z założycieli Crown Financial Ministries, który informuje, że „w Biblii mamy około 500 wersetów poświęconych modlitwie, trochę mniej niż 500 wersetów poświęconych wierze oraz ponad 2350 wersetów poświęconych pieniądzom i posiadaniu rzeczy”. Być może stosunkowo mało Biblia mówi również o logice, jednak nie należy się jej wyrzekać w wyciąganiu z tych danych egzystencjalnie ważnych wniosków.
„Pan Bóg tak wiele o tym mówi – przekonuje w tym samym kazaniu Dayton – ponieważ chce, byśmy poznali Jego perspektywę na tę bardzo ważną sferę naszego życia. Porusza kwestię pieniędzy, gdyż pieniądze mają znaczenie”. Trudno zaprzeczyć, że mają znaczenie, jednak łatwo zdementować nadinterpretację intencji Boga, którego perspektywy akurat górują nad ludzkim rozumowaniem (por. Iz 55,9), a tym bardziej ograniczonym do mamony, którego to ograniczenia trafną ilustracją niech będzie stwierdzenie: „Szesnaście z trzydziestu ośmiu przypowieści dotyczy zarządzania pieniędzmi i własnością. W ogóle Jezus Chrystus na temat pieniędzy mówił więcej niż na jakikolwiek inny temat”. Sprowadzenie Boskiego Objawienia do poziomu pieniędzy jest tak bezczelnym przeinaczeniem, że tylko całkowita szczerość w wypowiadaniu bzdur ratuje przed ludzkim rumieńcem na jagodach czy tragiczną w Duchu Świętym śmiercią jak w przypadku Ananiasza i Safiry (por. Dz 5,1-11).
Ja na przykład – gdyby poddać analizie moje codzienne wypowiedzi – stosunkowo dużo mówię o herbacie, trochę mniej o zaufaniu do kawy, a dopiero na którymś tam miejscu o modlitwie. Albo mam niewłaściwie ustawione priorytety, albo okazuje się, że najważniejsze w moim życiu są używki: herbata i kawa oraz w znacznie mniejszym stopniu modlitwa, choć również bez niej nie mogę żyć. Kawa kopie mnie w serce, a rozmowa z Bogiem leczy sińce duszy. Pod warunkiem, że nie przysnę w czasie modlitwy, a sen – kajam się – zajmuje mi coś koło trzeciej części dnia, niewiele mniej niż praca, co z perspektywy „chrześcijaństwa ilościowego” musi wyglądać nieco podejrzanie. Dla usprawiedliwienia dodam, że przyrządzanie herbat i kaw polegających na zalaniu torebki lub fusów kipiatokiem nie przekracza w sumie nawet połowy czasu oddanego na spotkanie z Panem, choć być może zrównuje się z ilością czasu przeznaczonego na spotkanie z Biblią.
W każdym razie na moim osobistym podium zarówno jeśli chodzi o gadanie jak i poświęcanie czasu nie znalazły się pieniądze, z czego wniosek, że być może dopiero czeka mnie nawrócenie. Bo przecież prawie połowa przypowieści Pańskich porusza ponoć sprawy – Daytonowi dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego – zarządzania pieniędzmi i własnością. Nie wiem ile przypowieści Pasterza dotyczyło owiec – jestem leniwą owieczką, nie chce mi się sprawdzać – ale warto byłoby to zbadać i wziąć pod uwagę, a może nawet wzorem Romana Kluski, który pewnie przejął się którąś z rolniczych przypowieści, zająć się hodowlą owiec i produkcją serów owczych. Choć akurat to ostatnie, z punktu widzenia fundamentalizmu biblijnego trącić może herezją, wszak Chrystus o serach wprost nie wspominał, ale i tak o niebo bliżej byłemu prezesowi Optimusa do ortodoksji, jako że nie wraca już do branży komputerowej, o której ani Chrystus, ani nawet Biblia się nie zająknęli ni słowem nawet pośrednio.
Jak instrukcja, to instrukcja, trzeba się będzie zastosować. Nie rozumiem tylko, czemu Pan przemawiał w przypowieściach, nie można było podać „kawy na ławę” czy sera na stół? Chyba że chodziło o znane powiedzenie: jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi na pewno o pieniądze. Kto miał uszy do słuchania, chwycił od razu, czyli już po dwóch tysiącach lat, że wystarczy policzyć wersety i już się wie, jaka obowiązuje hierarchia w Królestwie Chrystusowym. Należy jednak tej nowej ortodoksji bronić przed herezjami, które muszą się pojawić: wszak może lepiej rachować nie wersety, ale pojedyncze słowa? Wtedy stosunek może się nieco zmienić, niekoniecznie na korzyść mamony. Dla takiego na przykład Marka ewangelisty bardziej niż mamona wydaje się liczyć co rusz przez niego używany grecki spójnik καὶ („i”), którego głęboką treść warto by zastosować zwłaszcza interpretatorom lubującym się w literalnej egzegezie. Rozłączny spójnik „albo” wydaje się bardziej niebezpieczny, zwłaszcza w zestawieniu „Bóg albo mamona”.
Temu nowoczesnemu sposobowi egzegezy Pisma, której równie dobrze, a nawet lepiej od człowieka, dokonałby komputer – być może nasz przyszły kierownik duchowy – sprzeciwia się nieprzyzwoicie staromodny Kościół katolicki, który w interpretacji ksiąg natchnionych każe stosować teologiczne zasady, do których należą: interpretacja tekstu w kontekście całości Biblii (tzw. egzegeza kanoniczna), uwzględnienie żywej Tradycji całego Kościoła (chodzi o pytanie, jak Kościół kiedyś i dziś czytał dany fragment Biblii) oraz analogii wiary, przez którą należy rozumieć spójność prawd wiary między sobą i w całości Objawienia, co w praktyce oznacza, że wyprowadzone wnioski muszą współgrać z treściami wiary głoszonymi przez Kościół. W tej perspektywie 2349 wersetów plus ten jeden mówiący o judaszowych srebrnikach, okazałyby się mówić co innego niż wydaje się zwolennikom liczenia wersetów i pieniędzy. Ale przede wszystkim sama liczba straciłaby na znaczeniu.
twoje-pieniadze-sie-liczaUwaga dla przeciwników literalnej interpretacji tekstów a zwolenników czytania między wersami: moja krytyka nie dotyczy przyzwoitych treści książki, jak na przykład wezwania do poddania portfela Panu czy prezentacji konieczności pracowania, oszczędzania, dobroczynności czy unikania długów (choć można by pytać, na ile rady takie są po prostu racjonalne, a na ile wynikają koniecznie z chrześcijańskiej wiary). Twoje pieniądze się liczą nie dają się oczywiście wprost zaliczyć do „teologii sukcesu”, nawet jeśli mimo wszystko ślady takowej da się odnaleźć w książce. Marudzę przeciw nieprzyzwoitej egzegezie, która powoduje, że zamiast Pismo czytać w Duchu Świętym, ulega się duchowi czasów i narzuca swoją interpretację Słowu Boga, na szczęście ograniczoną właśnie ową literalną lekturą, która przy wszystkich swoich wadach ma tę jedną zaletę, że stoi na straży wierności „instrukcji”. Jest dla mnie ponurym znakiem czasu, że te same środowiska, które lat temu kilka ewangelizowały z książeczką Cztery prawa życia duchowego, dziś urządzają kursy finansowe i znajdują na nie chętnych.
Liczę swoje smutki: jeden dotyczy tego, że widocznie wiara i zdrowy rozsądek nie „wcieliły się” w portfele wierzących na tyle, żeby bez kursów dali sobie radę; drugi wynika ze świadomości, że bardziej interesujące od samego Chrystusa wydaje się zarządzanie mamoną, które ma ponoć służyć relacji z Nim; trzeci wiąże się z drugim i z niebezpieczeństwem, że środek (Mamona) łatwo może zostać pomylony z Celem (Bóg), co można by opisać może takim algorytmem: porządkujemy finanse, bo wpływa to na relacje z Chrystusem, który z kolei pozwala nam doświadczyć Bożego zadowolenia, także w sferze finansowej. Być może w takiej sytuacji związek między Bogiem a Mamoną celniej wyraża jednak spójnik łączny niż rozłączny? Wydaje mi się, że w przypadku tego typu publikacji mamy do czynienia ze swego rodzaju „chrześcijańskim stoicyzmem”: unikamy co prawda „skrajności” teologii sukcesu, ale nie rozumiemy również przesady teologii ascetycznej. Może to „złoty środek”, a może złoty cielec?
Jaka wiara, taki Pan Bóg. A że o wierze Biblia mówi mniej niż o pieniądzach, taki Pan Bóg, jacy czciciele mamony. I dlatego Pan tak dużo mówi o mamonie, żeby powiedzieć o Bogu. Kłania się Państwu niżej podpisany.
Sławomir Zatwardnicki