Michał Wojciechowski
Stale słyszymy o kryzysie gospodarczym i zaczynamy go odczuwać na własnej skórze. Jednakże, choć objawy tego kryzysu leżą w sferze gospodarki, jego istotne przyczyny są moralno-prawne.
Nie jest to kryzys kapitalizmu, liberalizmu czy bankowości wynikły z ich wad wewnętrznych. Wyniknął on bowiem przede wszystkim z psucia normalnej gospodarki przez nieuczciwe rozwiązania ustrojowe, prawne i budżetowe. Sprowadzają się one do zgody na rozmaite formy kradzieży.
Amerykański balon
Plajta na amerykańskim rynku nieruchomości ma korzenie w ustawie z lat siedemdziesiątych przeforsowanej przez demokratów. Nakazywała ona udzielanie pożyczek bez należytego zabezpieczenia. Główną rolę odegrały tu wspierane przez państwo towarzystwa kredytów hipotecznych. Cel był społeczny: chodziło o stworzenie każdemu Amerykaninowi możliwości zamieszkania w domku.
Skutek był taki, że więcej budowano, wzrósł popyt, nieruchomości drożały. W księgowości banków figurował więc na minusie udzielony kredyt, powiedzmy dwieście tysięcy dolarów. Na plusie jako wierzytelności wpisywano zobowiązanie zwrotu, dwieście tysięcy i należne w przyszłości procenty, powiedzmy drugie tyle. Jako zabezpieczenie służył dom, wart na skutek wzrostu cen trzysta tysięcy albo i więcej. Wydawało się, że wszystko w porządku.
Co w tym niemoralnego? Po pierwsze, ułatwienia kredytowe służą tym, którzy wydają pieniądze, kosztem tych, którzy oszczędzają, inwestują i pożyczają. To się z czasem nasiliło, gdyż urząd federalny po roku 2001 zaniżył stopy procentowe, znowu przyznając pożyczkobiorcom nieuczciwe korzyści.
Następnie, bank pożyczywszy dwieście tysięcy wykazywał aktywa na kwotę czterystu tysięcy, w dużej mierze fikcyjną, bo jej spłacenie było często nierealne. Potem na tej bazie pożyczano dalej, a bankierzy sprzedawali pakiety wierzytelności, niby to zabezpieczonych hipotecznie, oraz różne „instrumenty pochodne”. Na tę działalność instytucje kontrolne przymykały oko, chyba dlatego, że wierzyły, że ekspansja kredytowa napędza gospodarkę. A przecież chodziło o papiery bez pokrycia!
Wszystko to działało aż do wyczerpania się możliwości mnożenia kredytów i sprzedaży domów. Popyt spadł, bo musiał, i mocno spadły ceny. Okazało się, że gdy kredytobiorca jest niewypłacalny, dom po nim można sprzedać za jakieś sto tysięcy, i to z trudem. Aktywa okazały się oszustwem księgowym. Masowa utrata ich wartości zagroziła także całemu normalnemu biznesowi, gdyż z rynku znikła kwota rzędu dwóch tysięcy miliardów dolarów, rujnując wszystkie ceny i plany.
Kto stracił? Na pewno nie dyrektorzy banków – dobrze opłacani. Przede wszystkim stracili ci, którzy inwestowali w oszukańcze papiery oraz w bankach oszczędzali. Ta okoliczność, w połączeniu z chaosem na rynku, skłoniła rząd amerykański do udzielenia bankrutom gigantycznej pomocy, wykupienia ich właściwie. W ten sposób na miejsce fikcyjnych pieniędzy rząd wpłacił prawdziwe.
No tak, ale skąd je ma? Głównie z podatków. Innymi słowy, pieniędzy nie przybyło, ale zabrano je ogółowi obywateli po trochu (ponad dwadzieścia tysięcy dolarów na rodzinę). Po to, żeby uratować spekulantów oraz ich ofiary. W skali całej gospodarki niczego nie przybyło, dlatego efekty kuracji będą marne. Natomiast rząd popełnia w ten sposób gigantyczną kradzież, zabierając pracowitym i oszczędnym, a ratując nieudolnych, rozrzutnych i pechowych. Dodajmy, że nie jest to jedyna dziura w amerykańskim budżecie, ponieważ na wojnę w Iraku wydano już sześćset miliardów dolarów, a wydatki socjalne od dawna są rozrzutne.
Mówiąc obrazowo: wyobraźmy sobie, że przez lata toleruje się produkcję fałszywych banknotów, motywując to potrzebą wsparcia biedniejszych Potem nagle zostają one ujawnione. Rząd zabiera więc wszystkim po trochu, a zwraca tym, którzy nagromadzili pieniądze fałszywe.
To wszystko oczywiście odbija się na innych krajach, gdyż są w nich amerykańskie papiery, handlują one z Ameryką, występują w nich podobne mechanizmy kredytowania. Niektóre skutki są zresztą korzystne, np. ceny ropy znowu są normalne, a przedtem były zawyżane przez spekulantów, skupujących ją za nadwyżkę pieniędzy (za mało czujemy skutki, gdyż w litrze benzyny jest 2,50 zł podatków). Jednakże generalnie rządy reagują tak jak USA, to znaczy zatykają dziury kosztem ogółu podatników, co jest ekonomicznie krótkowzroczne, a moralnie skandaliczne.
W Polsce kredyty są raczej za drogie niż za tanie, a zatem najszkodliwszy jest spadek zamówień z zagranicy oraz spadek kursu złotego. Wynika on z wyprzedaży walorów, jakie bankrutom pozostały, a wtórnie ze spekulacyjnej gry na zniżkę. Niewykluczony jest tu czynnik polityczny. Polska ogłosiła chęć przyjęcia euro. Dla nas byłoby lepiej, gdyby kurs wynosił dwa złote za euro (co odpowiada w przybliżeniu relacji cen i wydajności pracy), ale Niemcy i inni woleliby pięć złotych za euro, bo wtedy polskie kapitały będą mniej warte.
Kradzież i jej skutki
Jeśli się dobrze zastanowić, ten efektowny kryzys to tylko wierzchołek góry lodowej. Gospodarki współczesne są od dawna osłabione przez praktyki, które od kradzieży różnią się głównie nazwą. Podstawowa jej forma to rabunkowe opodatkowanie. Gdy rządy utrzymują ogromną biurokrację, a świadczenia społeczne są niskiej jakości, jasną jest rzeczą, że ta połowa – czy więcej środków – całego kraju, jaka dysponuje sektor publiczny, jest wydawana źle. Na straty składa się koszt biurokracji, marnotrawstwo nieuniknione przy wydawaniu nieswoich pieniędzy, oraz zwykła korupcja. Ekonomicznie jest to zła alokacja zasobów, moralnie – złodziejstwo.
Przeciętny polski pracujący myśli, że „dostaje” różne świadczenia. Faktycznie za płacone przez całe życie podatki i składki mógłby je nabyć za gotówkę i jeszcze by mu sporo zostało. Pracujący na pensji nie wie, że ponad dwie trzecie tego, co wypracował, idzie na różne podatki (trzeba tu zsumować PIT, VAT, składki, akcyzę na paliwo itd.).
Jeśli ktoś na tym systemie korzysta, to ci, którzy nie pracują, a naciągają pomoc społeczną, co zresztą na Zachodzie jest dużo bardziej rozwinięte niż u nas. Tu i tam podpiera się również nieefektywne duże przedsiębiorstwa. Polskie specjalności w tej dziedzinie to wczesne emerytury oraz fikcyjne renty.
Inna masowa kradzież: Polska obecna nie zwróciła tego, co w majestacie komunistycznego prawa ukradziono po wojnie. W krajach sąsiednich reprywatyzacja była możliwa, u nas jakoś nie. Kolejne rządy chciały zatrzymać majątek w rękach urzędników, czyli swoich, czemu towarzyszyło jej korupcyjne rozdrapywanie. Nawet dzisiaj możliwy jest zwrot w naturze, choćby w firmie zastępczej, majątku niegdyś zabranego. Byłoby to i uczciwe, i korzystne ekonomicznie, bo przecież państwowe znaczy niewydajne. Zamiast tego proponuje się ułamkową rekompensatę, to znaczy władza zatrzyma majątki (pochodzące z kradzieży), a zmusi obywateli do zrzucenia się na ułamkowe odszkodowanie (czyli ich okradnie).
Największa dziś kradzież to system emerytalny. Istota jego jest taka, że pracującym zabiera się pieniądze, wykorzystując je zwłaszcza na należne innym emerytury, w zamian dając obietnicę, że kiedyś ktoś i im zapłaci. Nikt, kto pracuje do osiągnięcia wieku emerytalnego, nie dostanie jednak tyle, ile w ciągu życia wpłacił. Dużo lepiej by wypadł na lokatach bankowych.
Tak zwany drugi filar rzekomo polega na tym, że oszczędzamy na swoje emerytury. Jest to wielkie kłamstwo. Po pierwsze, pieniądze idą do prywatnych funduszy, które suto z nich żyją. Po drugie, nie ma żadnego bodźca, by skutecznie pomnażały nasze pieniądze i faktycznie w skali wieloletniej tego nie osiągnęły. Po trzecie, nowa ustawa stanowi, że nasze oszczędności nie mogą być wycofane po dojściu do wieku emerytalnego ani też odziedziczone, co przedtem gwarantowano. Jest to gigantyczny prezent dla prywatnych funduszy emerytalnych, trudno nie spytać, jak to załatwiły.
Jak człowiek, któremu upuszczono krwi, będzie słaby, tak i gospodarka, w której tak się wysysa pieniądze z pracujących, będzie się rozwijała niemrawo. Władza nie chroni bowiem własności, to znaczy majątku i dochodów obywateli. Porzucono przykazanie „nie kradnij!”. Tymczasem na nim opiera się każda normalna i uczciwa gospodarka. Wiąże się to z brakiem wolności gospodarczej. Wolność stanowi bowiem aspekt własności: przecież własność to nic innego, jak prawo do swobodnego dysponowania rzeczami. Tę krępują tysiące przepisów, rodzimych i europejskich.
Wnioski są pesymistyczne. Skoro w USA zalegalizowano wysysanie pieniędzy z podatnika, a zachodnie rządy sztucznie podtrzymują chore części gospodarki, po obecnym kryzysie nastąpi zapewne pewna stabilizacja, ale bez wzrostu. Odbije się to również na Polsce. Niewiele możemy zrobić, choć na razie nasze władze działają ostrożnie w sprawie „ratowania” waluty i firm oraz zapowiadając oszczędności. Ale skoro rządy przyjęły za zasadę wyzysk obywateli przez podatki i zabierania każdej dostrzeżonej nadwyżki na wiecznie głodny budżet, nie ma co liczyć na dynamiczne inwestowanie ani większe zatrudnienie w najbliższych latach. Czy da się to odwrócić? Może, ale takiej nadziei nie wiązałbym z żadną ważną dziś siłą polityczną.
Autor jest świeckim profesorem teologii na uniwersytecie w Olsztynie, zajmuje się Pismem Świętym i kwestiami moralno–ekonomicznymi. Napisał m.in. książki „W ustroju biurokratycznym”, „Moralna wyższość wolnej gospodarki” oraz „Biblia o państwie”.
Artykuł pochodzi z tygodnika „Idziemy” nr 8 (22.02.2009), s. 36-37