Tekst pochodzi ze stałego cyklu „Felieton na początek tygodnia” i został wygłoszony na antenie Radia eM dnia 10.05.2017
Szanowni Państwo. Tydzień temu ze świątecznych względów i zmianę radiowej ramówki nie spotkaliśmy się na antenie Radia eM. Tak, więc po dwutygodniowej przerwie zapraszam słuchaczy na kolejny felieton.
Proszę mi pozwolić, że cofnę się nieco w czasie i wrócę do II Niedzieli Wielkanocnej, czyli Miłosierdzia Bożego, i do Ewangelii liturgicznie na ten dzień przypadającej. Bohaterem tego fragmentu janowej Ewangelii jest Tomasz nazywany popularnie nie wiedzieć nawet od kiedy niewiernym. A z tą jego jednosłowną identyfikacją: niewierny jest w moim przekonaniu trochę tak, jak z tą również nie wiedzieć od kiedy, też jednosłowną identyfikacją: marnotrawny dla bohatera bodaj najpiękniejszej Jezusowej przypowieści. Muszę się przyznać, że jest w mnie dużo niezgody na takie jedno i szalenie wąsko słowne oznaczanie, nawet naznaczanie tych postaci. Powiem więcej, dla mnie wysoce niesprawiedliwe i krzywdzące. To prawda, że ten z Jezusowej przypowieści zmarnotrawił, ale tylko część ojcowskiego majątku, tę swoją, jakąś krótkotrwałą własną zamożność, ale nie zmarnotrawił tej pierwotnej, fundamentalnej więzi z ojcem, z domem; umiejętności uczciwej oceny, samooceny z odnalezieniem odpowiedzialności w sobie; odwagi przyznania się i ryzyka wysiłku powrotu nie licząc wcale na otwarte ramiona, i wszystkie oznaki akceptacji.
Dla mnie podobnie jest z Tomaszem. Czego, jak czego ale niewierności to zarzucić mu jednak nie można. Z całą pewnością był mocno, nawet bardzo mocno wątpiącym. Po pierwsze zwątpił w ciągłość tej przygody z Jezusem, że po ukrzyżowaniu możliwy jest jeszcze jakiś ciąg dalszy. Po drugie zwątpił też w sens, w potrzebę bycia razem, w grupie, w towarzystwie z tymi wystraszonymi za zamkniętymi drzwiami. I po trzecie zwątpił w ich prawdomówność, niedowierzał ich opowieściom o spotkaniu ze Zmartwychwstałym. Więcej, nawet się zarzekł, że nie uwierzy dopóki nie zobaczy, nie dotknie, nie włoży palca, całej ręki w rany po gwoździach i w przebity bok. Był po stokroć wątpiący, ale żeby zaraz niewierny?
A co robi Pan Jezus? Przychodzi raz jeszcze, specjalnie do niego, żeby rozwiać, ostudzić jego wątpliwości. Nie obraził się na niego, nie pogniewał, nie zirytował się. Wręcz przeciwnie, uszanował jego zwątpienie, dał mu prawo wątpić, mieć wątpliwości. Więcej, pozwolił Tomaszowi zaspokoić postawione warunki: dotknąć, włożyć palec i rękę w otwarte rany.
Zgoda na zwątpienie, prawo do wątpliwości. To jest pierwsze skojarzenie, na jakie chciałbym zwrócić uwagę po lekturze tego fragmentu Ewangelii. Niech to wybrzmi raz jeszcze, Pan Jezus uszanował zwątpienie Tomasza, dał mu prawo do wątpliwości.
Czemu tak to podkreślam? Odnoszę, bowiem coraz mocniejsze przekonanie, że przyszły takie czasy, w których nie ma miejsca na zwątpienie i niemal nie wolno już wątpić. Zdaje mi się, że teraz to obowiązuje jakiś wszędobylski dogmatyzm. To o tyle zaskakujące, że jeszcze nie tak dawno, a i teraz zresztą też, to Kościołowi wytykano i wytyka się dogmatyczność i nauczanie ex cathedra. Powiedziałbym nawet, że ta dogmatyczność i poglądowo słowna ex cathedralność jest dużo powszechniejsza i znacznie silniejsza w przestrzeniach pozakościelnych niż wewnątrzkościelnej.
Całą sferę medialno komentatorsko poglądową opanowała dogmatyczność i ex cathedralność wypowiedzi i ocen, a okazywanie powątpiewania w słuszność argumentów i twierdzeń, w rzetelność, a nawet prawdziwość podawanych informacji bywa odbierana prawie jak zamach na wolność słowa, i tą wolnością słowa usprawiedliwiana. Wygląda więc na to, że nie uchodzi, nie wypada wręcz wątpić w przekazywane nam wiadomości, prawdziwość pokazywanej rzeczywistości i słuszność obowiązującej narracji. Jakby najbardziej w cenie miała być bezrefleksyjność. Coraz częściej mam też takie poczucie, że nie chodzi wcale o to, żeby poinformować, przekazać wiadomość, pokazać jakiś punkt widzenia, a bardziej, żeby podać bezdyskusyjną i jedynie słuszną prawdę do wierzenia.
Ta sama, jeśli nie większa dogmatyczność i ex cathedralność zawładnęła też światem partyjno polityczno rządzącym. Coraz częściej jedyną formą komunikacji staje się niemal wiecowe przemawianie, z podniesionym głosem i z mocnymi emocjami. I też mi się zdaje, że nie chodzi wcale o to, żeby przedstawić, przekonać do planu, wizji, perspektywy, a bardziej niemal z misjonarskim zapałem wpoić, zaszczepić prawdy do uwierzenia, a nawet do wyznawania mimo, że z religią nie mają nic wspólnego. A jeśli tak, to nie ma tu miejsca na prawo do wątpliwości czy niedowierzanie. A jeśli się pojawiają, to są jak herezja, czy akt apostazji, żeby pozostać przy religijnych terminach.
Ta dogmatyczność i ex cathedralność nie tylko że w jednej i drugiej sferze rozbudziła poczucie własnej bezbłędności, ale wykreowała też coś, co zwykliśmy nazywać poprawnością polityczną.
Wrócę jeszcze na chwilę do tego ewangelicznego zapisu. Chciałbym przypomnieć, a może mocniej, zwrócić uwagę, że apostołowie, ci niedotknięci, żeby nie powiedzieć nieskażeni zwątpieniem ani przez chwilę nie osądzili i nie odrzucili swojego brata. I to jest ich piękno, nie tyle nawet wielkość, ile apostolska normalność.
I takiej ich normalności bardzo mi brakuje tego nie osądzania i nie odrzucania w imię butnej dogmatyczności i ex cathedralności, i za tym tęsknię nie tylko w obu tych światach, o których wspomniałem. Mam, a może uczciwiej, wciąż chcę mieć nadzieję, że jednak nie na próżno.
Dziś dziękuję już Państwu za uwagę i zapraszam za tydzień. ks. Piotr Brząkalik