Tuż po styczniowym spotkaniu lubelskiej grupy Duszpasterstwa TALENT nabyłem szybciutko książkę Andreasa Widmera, w oparciu o którą mają się odbywać kolejne spotkania. Przeglądnąłem ja natychmiast i bardzo się ucieszyłem, bo recenzje oraz wstęp G. Weigla sugerowały, że będzie to nauka żołnierskiego (a więc w domyśle efektywnego i karnego) zachowania się w sytuacjach biznesowych, a do tego co najmniej niesprzeczna z katolicyzmem. Sztandarowy publicysta „First Things” – konserwatywnego i opiniotwórczego katolickiego periodyku wydawał się znakomitą rekomendacją książki byłego papieskiego gwardzisty. Już następnego dnia zagłębiłem się w lekturę…
Andreas Widmer szalenie mi zaimponował energią i działaniami w różnych obszarach. Z bajkowego niemalże żołnierzyka papieskiej gwardii wyrósł na „parowóz” wielu firm, zdolnego managera, kierownika ogromnych projektów. Ale także doradcę biznesowego, wykładowcę teorii biznesu i działacza organizacji charytatywnych wspierających przedsiębiorczość. Wymienienie wszystkich funkcji, jakie pełnił i jakie pełni do dziś zajęłoby chyba ponad 20 cm bieżących wysokości strony, na której piszę. To z pewnością tytan pracy, a do tego człowiek wciąż poszukujący.
Zagłębiając się w kolejne rozdziały „Strażnika świętego papieża” odczuwałem jednak coraz większą pustkę. Wciąż mi czegoś brakowało w opowieściach i wyznaniach autora. Stawiane przez niego pytania i problemy w końcach rozdziałów – mimo że bardzo głębokie i trudne – nie dotykały jakiejś nieuchwytnej istoty bycia przedsiębiorcą. Z oczekiwanych żołnierskich zasad dowiedziałem się jedynie, że Andreas Widmer nauczył się rzucać halabardą oraz stać bez ruchu, a w chwilach wolnych wypijał darowane gwardzistom przez papieża skrzynki wina. Z tych nielicznych ciekawostek z życia gwardzistów papieskich oczywiście wzmianka o winie najbardziej mnie zainteresowała… :)
Nazwisko autora można znaleźć w dziesiątkach źródeł w internecie. Wprawdzie Wikipedia wyraża się o nim bardziej niż lakonicznie, ale już witryny uniwersyteckie oraz amerykańskich gazet katolickich niosą sporo informacji o tym nieprzeciętnym człowieku.
Andreas Widmer tak definiuje przedsiębiorcę:
“ I would describe an entrepreneur like a person who sees an additional color. Everybody sees chaos; they look out, they see are crazy because they say I can’t believe that they are doing this, but they see something to perceive a pattern. Often people say, “Oh, everybody can be an entrepreneur.” That’s not true. I think one in a thousand is an entrepreneur because they have that talent of seeing something, seeing patterns where others see chaos.”
Bardzo to obrazowe i trafne. Rzeczywiście – jako przedsiębiorcy – dostrzegamy jakby jeden kolor więcej, a to co jest chaosem dla większości – dla nas układa się w konkretny wzór. Kłopot w tym, że ta cecha tak trafnie dostrzeżona przez autora nie jest wystarczająca, by być przedsiębiorcą. Jest ona natomiast wystarczająca, by zostać CEO. I dlatego angielski tytuł książki „The Pope and the CEO” jest trafniejszy niż polski, bo oddaje lepiej punkt widzenia autora. Andreas Widmer nie jest ‘przedsiębiorcą’, tylko ‘CEO’.
By nie było nieporozumień: CEO (Chief Executive Officer) to ktoś, kto w strukturze przedsiębiorstwa jest odpowiedzialny (Officer) za pion wykonawczy (Executive), a dokładnie – jest jego szefem (Chief), czyli dyrektorem zarządzającym, dyrektorem wykonawczym ewentualnie po prostu dyrektorem generalnym. Osoba taka np. nie ponosi odpowiedzialności za finanse całego przedsiębiorstwa. A tym bardziej nie jest właścicielem środków włożonych w firmę. Mówimy oczywiście tu o przedsiębiorstwach dużych, wręcz „korporacjach”, gdzie różne funkcje nie są kumulowane w rękach jednego człowieka. Tam właściciel (udziałowiec bądź akcjonariusz) to z reguły inna osoba (osoby) niż zarząd. Zarząd może być jedno- lub wieloosobowy, a na jego czele stoi prezes zarządu. I dopiero to on zatrudnia różnych CEO, czyli dyrektorów odpowiedzialnych za poszczególne działy przedsiębiorstwa.
Andreas Widmer był przez lata sprawnym i dobrze opłacanym dyrektorem, ale z jego wspomnień nie wynika, by sam spróbował zaryzykować swój majątek, by uruchomić jakieś przedsiębiorstwo, by wykreować z własnych środków i na własne ryzyko jakiś skrawek przestrzeni ekonomicznej, w której mogliby znaleźć źródło dochodów inni. Firmy, w których autor był wysoko postawionym managerem (a nawet członkiem zarządu) – splajtowały. To niekoniecznie musi oznaczać, że Widmer słabo nimi zarządzał. We wspomnieniach wskazuje na zdarzenia, na które nie miał wpływu. Skoro jednak nie miał wpływu, to jego pozycja nie była pozycją decydenta. Gdy uczciwie i lojalnie pracował w ramach wyznaczonych obowiązków, to jednak przede wszystkim interesowały go własne pobory. Największy majątek zgromadził w pieniądzach wirtualnych, bo wyrażonych w giełdowej wartości akcji firmy. Zasiadał w jej zarządzie posiadając równocześnie jej akcje. Inwestycja polegająca na umieszczaniu majątku w akcjach zakończyła się dla Widmera bardzo smutno, bowiem nie zdążył sprzedać papierów, które gwałtownie straciły kompletnie wartość. Ten finansowy cios sprawił, że Andreas Widmer postanowił zmienić sposób życia i swoje umiejętności zainwestować w coś, co będzie promowało zdrową i uczciwą (w przeciwieństwie do poprzednich firm) przedsiębiorczość. Ten bardzo szczytny cel autor zaczął realizować, ale nie za swoje pieniądze. Podłączył się pod dużą fundację, nad którą finansowy czepek trzymała spora grupa kapitałowa, po czym opracował projekt stymulowania przedsiębiorczości w Afryce, na który dostał jeszcze z innej fundacji ponad 8 milionów dolarów na lata 2007–2012. Nie potrafiłem znaleźć w dostępnych źródłach informacji o rozliczeniu, a przede wszystkim efektach tego projektu. Dziś Andreas Widmer jest wykładowcą na waszyngtońskiej uczelni Catholic University of America.
Ale fundacja to nie przedsiębiorstwo. Fundacja ma inne cele. Nie działa dla osiągnięcia zysku i nie utrzymuje się z wypracowanych środków, tylko z – często zinstytucjonalizowanego („funds rising”) – żebractwa. Oczywiście w fundacjach także występują problemy zarządzania, zatrudniania, zwalniania, godziwych zarobków, wyzysku, strajków, związków zawodowych, „komisji trójstronnych” i całego tego postmarksowskiego tałatajstwa, które musi rozwiązywać CEO na co dzień.
Kto płaci, ten wymaga. Kto płaci, ten nakreśla zakresy obowiązków osobom opłacanym. Jeśli kieruję fundacją, to mój zakres obowiązków określa fundator. Natomiast jeśli się jest przedsiębiorcą, to samemu sobie definiuje się zakres działań, obowiązków i przywilejów w zależności od postępu realizacji swoich własnych pomysłów. Andreas Widmer dzisiaj już to wie. Nawet naucza takich rozróżnień jako wykładowca na jednym z katolickich uniwersytetów w USA. Jego długa droga pozyskania tej teoretycznej wiedzy rozróżniania przedsiębiorcy od nie-przedsiębiorcy była mozolna, barwna a nawet – można by rzec – finansowo awanturnicza. Wydaje się, że jego wiedza o „byciu przedsiębiorcą” jest bardziej nabyta niż wrodzona. Autor wie, kto to jest przedsiębiorca, ale tego nie czuje. I posiadając tę – dobrze ugruntowaną — wiedzę próbuje interpretować fragmenty wypowiedzi i drobne zachowania Jana Pawła II tak, by świadczyły o jakimś szczególnym stosunku tego wielkiego papieża do przedsiębiorców. Jest to zadanie karkołomne, bowiem Jan Paweł II niezwykle rzadko wypowiadał się całościowo o życiu ekonomicznym, a jeśli wspominał o niektórych jego aspektach, robił to en passant przy okazji poważniejszych wystąpień.
Stąd też niektóre historie z życia Jana Pawła II podawane przez byłego gwardzistę budzą lekkie zażenowanie. Bo, czy aby wyrażać ludzkie uczucia do podległych nam osób, potrzebujemy aż przykładu Jana Pawła II, który podszedł do gwardzisty z kilkoma ciepłymi słowami, gdy ten pełnił wartę w Watykanie i tęsknił za rodziną w czasie Bożego Narodzenia? Czy to nie trąci przypadkiem opowieściami o dobrym Włodzimierzu Iljiczu Uljanowie? Andreas Widmer jest dziwnie zauroczony papieżem a jego zwykłe, ludzkie zachowania odbiera jako jakieś mistyczne Znaki. To oczywiście bardzo dobrze, że bliskość Jana Pawła II tak pozytywnie wpłynęła na Andreasa Widmera. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby np. zechciał on przeanalizować wypowiedzi Benedykta XVI bezpośrednio odnoszące się do współczesnej ekonomii, w szczególności encyklikę Caritas in Veritate. Niestety dostępne w internecie komentarze autora są w tej mierze bardzo powściągliwe. Szkoda, bo od katolickiego publicysty i biznesowego teoretyka można by oczekiwać np. rozwinięcia papieskiej myśli o kategorii daru w relacjach ekonomicznych między przedsiębiorstwami.
Uwagi Andreasa Widmera i jego rady – jakkolwiek często bardzo głębokie i słuszne – podawane są z pozycji kogoś, kto nie był nigdy pełnym przedsiębiorcą. Wydaje się, że nie brał na siebie ryzyka inwestycji swoich własnych pieniędzy. Zawsze miał nad sobą zwierzchnika, zawsze podlegał zakresowi obowiązków przez kogoś innego sporządzonemu. W tym sensie nie był „przedłużeniem ręki Stwórcy”, bo mógł kreować gospodarczą rzeczywistość jedynie w zakresie powierzonych mu obowiązków. Przedsiębiorca „z krwi i kości” nie ma takich ograniczeń. Nie ma nad sobą już nikogo. Sam musi podejmować najbardziej ryzykowne i nieprzyjemne decyzje. Nie może się nikim zasłonić. Nie może powiedzieć, że skonsultuje sprawę z szefem. Sam jest szefem. Najwyższym szefem w firmie. Nad nim jest już tylko Bóg.
Oczywiście powyższe dotyczy tzw. małych przedsiębiorstw, a nie mega-korporacji (o których zresztą krytycznie wyraża się Benedykt XVI). Jeden z moich kolegów-przedsiębiorców, który produkuje różne medykamenty zatrudniając ponad 40 osób mawia tak: ‘jeśli wchodzisz do firmy i na korytarzu kłaniają ci się ludzie, których nie rozpoznajesz, to czas podzielić firmę na dwie części’. Widzenie ekonomii i problemów zarządzania przez pryzmat pracownika korporacji – choćby najwyżej postawionego – różni się zdecydowanie od postrzegania tych samych zjawisk przez szefa i właściciela małego czy średniego biznesu.
Książka Andreasa Widmera – byłego managera wielkich przedsiębiorstw — jest jednak pozycją cenną, szczególnie dla blue collar czyli personelu średniego szczebla zarządzania. Wskazówki i zadania, które autor stawia przed czytelnikiem są rodzajem stabilizujących rekolekcji. Zadawane czytelnikowi pytania ingerują głęboko w intymność relacji z Bogiem, w szczegóły relacji z osobami z najbliższego otoczenia. Wiele z tych pytań mogłoby być tematem osobnych opracowań. Książka ta ma wprawdzie cechy prostego amerykańskiego podręcznika ‘jak być szczęśliwym przedsiębiorcą?’, niemniej pogłębiona praca nad sobą nikomu jeszcze nie zaszkodziła, więc z pewnością warto ją przeczytać.
8.2.2015
Andreas Widmer, „Strażnik świętego papieża”, Wydawnictwo AA s.c.,Kraków, ISBN 987–83-7864–392‑0.
Szanowny Panie,
Od dawien dawna ludzie lubią podbudowywać swoje ego przez przypisywanie grupie, do której przynależą wyższości nad innymi. Czasem to jest narodowość, czasem przynależność do klasy robotniczej. Pan zastąpił mit chłopo-robotnika mitem przedsiębiorcy. Wystarczy trochę poprowadzić firmę by z wyższością odnosić się do urzędników korporacyjnych. Tylko czy jest to uzasadnione? Czy ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? I wreszcie czy to uprzedzenie wobec takich osób nie jest prawdziwym powodem tej naciąganej „recenzji”? Niestety obawiam się, że jest jedynym jej wyjaśnieniem.
Przez prawie ćwierć wieku mojej pracy z menadżerami i przedsiębiorcami spotkałem ich całkiem sporo. Prawda jest, że menadżerowie często są niekompetentni i w wielu wypadkach skupiają się na polityce, wewnętrznych rozgrywkach a nie na dobru klienta i firmy. Prawdą też jest, że większość właścicieli zwłaszcza małych i średnich firm ma ograniczoną wiedzę o zarządzaniu. Wielu próbuje budować przedsiębiorstwa, w których panuje rodzinna atmosfera. Chcą być ojcami firm. Ale zamiast ojca jest najczęściej autokrata, rodzina zaś ta dobrze wygląda tylko na zdjęciu. Mantrą tych ojców jest narzekanie na niewdzięczność pracowników („ja im pozwalam wychodzić z pracy kiedy potrzebują, a oni nie dbają o firmę” itp — słowo mantra użyte celowo).
Nie chęciami buduje się firmy tylko solidną pracą! Nie wystarczy pomysł — trzeba umieć kierować firmą. Z pomiędzy setek menadżerów i przedsiębiorców poznałem kilku świetnych właścicieli — budowali firmy silne, sprawnie zarządzane, takie w których pracownicy byli zaangażowani, wręcz oddani firmie. Spotkałem też kilkudziesięciu menadżerów tej klasy. Tych drugich było więcej i to oni budowali lepsze firmy, choć nie „ryzykowali własnych pieniędzy”. Co gorsza, przedsiębiorcom brakuje jedynie umiejętności menedżerskich. Teoretycznie gdyby je posiedli, dodali do swojej wizji i zapału budowali by niedoścignione przedsiębiorstwa. Na przeszkodzie stoi jednak pycha — niezdolność uczenia się od tych, którymi się pogardza. Niestety, w większości wypadków przeszkodą nie do przejścia. Radzę nie skupiać się na wyższości jednych nad drugimi, ale od nich się uczyć. Wtedy rzekomo oczywiste ludzkie zachowania w postaci zainteresowania drobnymi potrzebami podwładnych stają się trudną praktyką dnia codziennego. Nie jest sztuką nazywać pracowników współpracownikami, sztuką jest nieść krzyż traktowania tychże pracowników jak ludzi, dbania o nich bez prymitywnego ograniczenia się tylko do kwestii materialnej.
„Co mam czynić jeszcze by się zbawić? Idź i sprzedaj wszystko. I młodzieniec odszedł zasmucony”. Zarówno Pan jak i ja musimy wyzbyć się swych zabobonów, tego co przysłania wolę Bożą. Wtedy i ze zrozumieniem czytać będziemy
Zbigniew Sobkiewicz
Wiedziałem, że tak będzie… Bo kto się może odezwać??? :-)
Panie Zbyszku! Cieszę się, że po latach nie stracił Pan rewolucyjnej czujności i napomina Pan błądzące owieczki udzielając rad i wskazując, co jest sztuką, a co nie. Martwi mnie tylko, że „traktowanie pracowników jak ludzi” to od razu dla Pana „niesienie krzyża”. Mój Boże! A ja uśmiecham się do ludzi (także do pracowników — robię to przecież codziennie — i to beż żadnych szkoleń…), zakładam, że są bardziej dobrzy niż źli, mówię wesoło «dzień dobry», mam dla każdego kilka ciepłych słów, normalnie interesuję się życiem spotkanych osób, ich sukcesami i porażkami — i wcale nie wiedziałem, że „niosę krzyż”! Co gorsza — jestem przekonany, że większość ludzi na świecie to optymiści mimo, że nie przeczytali wspomnień A. Widmera o dobrym Janie-Pawle II.
Nie bardzo wiem, jakie to „zabobony” ma Pan na myśli, których to mielibyśmy się obaj „wyzbywać”. Ale jeśli w ogóle mamy coś razem zrobić, to proponuję — jeszcze przed „wyzbyciem się zabobonów” — w najbliższą środę posypać popiołem głowę, bo jest Pan tak samo marniutki, jak i ja w oczach Najwyższego i pewnie niewiele po nas zostanie «in hac lacrimarum valle».
Pozdrawiam ciepło,
pf
Serdecznie witam!
Łatwo deklarować tak przyjazne podejście do pracowników. Gorzej z jego realizacja. Sytuacja, do której odnosiłem się w swym komentarzu nie jest wzięta z powietrza — jest nawiązaniem do Pańskiego wpisu z 5 stycznia 2013 roku pod artykułem „Zysk w biznesie”. Opisane tam przez Pana problemy i sposób potraktowania pracowników były zgoła inne. Co ciekawsze — karał Pan pracowników za w dużej mierze własne błędy. Warto się im przyjrzeć, by przestać składać deklaracje bez pokrycia, by przestać oszukiwać siebie samego. Wtedy można zobaczyć prawdę — prawdziwe relacje z pracownikami będą naznaczone krzyżem. Jakże często jest to konsekwencja błędów nas, osób które zarządzają. Posypywanie głowy popiołem nic nie da, jeśli nie pozwolimy otworzyć swoich oczu.
Pozdrawiam ze smutkiem
Zbigniew Sobkiewicz
Witam serdecznie.
Ciekawa polemika, która ukazuje prawdziwe oblicza.
Sztukmistrzów retoryki nigdy i nigdzie nie brakuje.
Prawdziwą sztuką jest „trafić” do serca słuchacza (czytelnika)
Personalizm Św Jana Pawła II to PROFESJONALIZM
„Łatwo deklarować tak przyjazne podejście do pracowników. Gorzej z jego realizacja.”
Ps. To typowe zachowania współczesnych praktyków retoryki.
( Informuję, iż szkoda mi czasu na polemikę
— „Milczenie dla mnie jest złotem”)
Pozdrawiam serdecznie
Bożena Maria Bochenko
Dziękuję za upomnienie — faktycznie w tej dyskusji brakuje troski, miłości bliskiego. Za dużo obrony — jak mówi Ojciec Święty — ideologii. Osobiście muszę wciąż starać się o łaskę zwracania uwagi na innych.
Jeszcze raz dziękuję :-)