Bogusław Kowalski
Czasy kryzysu to godzina prawdy. To czas próby dla właścicieli małych i średnich firm oraz dla menadżerów wielkich korporacji. Działając pod olbrzymią presją psychiczną, wynikającą z groźby bankructwa, muszą podejmować chłodne decyzje. Muszą uważnie obserwować, co dzieje się na rynku, co robią kontrahenci i konkurenci. Muszą utrzymać dialog z pracownikami, aby w razie potrzeby mądrze operować zatrudnieniem, stosownie do zamówień i wielkości produkcji. To czas sprawdzania charakterów i umiejętności. Weryfikowania tego, co do tej pory zostało zrobione. Wiadomo, że podmiotom słabym i źle zorganizowanym trudniej będzie przetrwać burzliwy okres niż tym, które są zwarte, dynamiczne i dobrze prowadzone. A ci, którzy wpadną w popłoch lub nie zorientują się w rozwoju sytuacji, szybciej przegrają niż ci, którzy mają stalowe nerwy, dobrą informację i odpowiednie umiejętności. Ale czy rzeczywiście ta konkurencja jest tylko od tego zależna? Czy jest uczciwa w tym sensie, że zawsze wygrywają najlepsi?
Chciwość finansjery
Po upadku dużego banku Lehman Brothers amerykański Senat powołał specjalną komisję do zbadania przyczyn tego bankructwa, kłopotów innych instytucji i szerzej – narastającego kryzysu finansowego. Komisja ta wezwała jednego z prezesów banku, który tuż przed jego upadkiem wypłacił sobie ok. 100 mln dolarów premii. Na pytanie, czy mu nie wstyd, że nie dość, iż doprowadził firmę do bankructwa, to jeszcze wypłacił sobie nagrodę w niewyobrażalnej dla zwykłego obywatela wysokości, odpowiedział: – Tak, wstyd mi, ale jakoś będę musiał sobie z tym poradzić (!!!). Cynizm połączony z wyjątkowym tupetem. Żadnej szczerej krytyki własnego postępowania, zrozumienia szkody, jaką przynajmniej częściowo wyrządził i za którą ponosi odpowiedzialność. O dobrej woli zadośćuczynienia w postaci zwrotu niesprawiedliwie pobranej nagrody nie wspominając.
Rząd Stanów Zjednoczonych przyznał instytucjom finansowym, które popadły w tarapaty, gigantyczną pomoc w wysokości ok. 800 mld dolarów. Nie do końca wiadomo, na co te pieniądze przeznaczono. Jedno z pism przeprowadziło ankietę wśród beneficjentów tego wsparcia z pytaniem, jak je wykorzystało. Zdecydowana większość nie potrafiła precyzyjnie na nie odpowiedzieć. Tylko niektóre wyraźnie skierowały pomoc na walkę z przejawami kryzysu. Na koniec roku natomiast ponad 18 mld dolarów firmy z Wall Street wydały na premie i nagrody dla swoich szefów. Nie zabrakło też zakupów luksusowych limuzyn, drogich mebli itp. Podobne zjawiska występują w Europie.
Elity świata bankowości i finansów pokazały swoje najgorsze oblicze – mieszankę chciwości, cynizmu i arogancji. A to dzięki poczuciu bezkarności. Politycy stojący na czele administracji państwowych okazali się bowiem nie tyle srogimi sędziami występującymi w imieniu ogółu i rozliczającymi sprawców katastrofy, ile przestraszonymi chłopcami na posyłki, którzy czym prędzej sięgnęli po pieniądze podatników, aby ratować swoich zamożnych przyjaciół, a być może patronów i protektorów.
Państwo strażnikiem interesów całego narodu
Żądza bogactwa, zwykła chciwość – to częsta cecha ambitnych ludzi zajmujących się biznesem. Rolą państwa jako regulatora życia gospodarczego jest jednak takie stanowienie prawa i jego egzekwowanie, aby nie cierpiały na tym interesy całego narodu. Mówiąc wprost – okiełznanie niszczycielskiego charakteru chciwości i wykorzystanie jej siły dla pozytywnego rozwoju ekonomii, a przez to dla dobra ogółu. Temu jednak musi towarzyszyć ponoszenie odpowiedzialności za własne postępowanie oraz pełna niezależność elit politycznych od elit gospodarczych.
W przypadku programów pomocowych dla sektora finansowego bardzo istotne jest pytanie: Dlaczego strumień pieniędzy skierowano bezpośrednio do wybranych instytucji, a nie np. do zwykłych obywateli, którzy zaczęli mieć kłopoty ze spłatą kredytów? Wiadomo, że taka pomoc też trafiłaby do banków, gdyż ich problemy wzięły się z załamania na rynku kredytów hipotecznych. Ale za pośrednictwem szarych ludzi. Oznaczałoby to, że państwo pomaga dużej liczbie zwykłych obywateli, a nie wąskiej grupie rekinów finansjery. Wsparcie docierałoby trochę wolniej, ale sprawiedliwiej.
Oligarchizacja polityki i gospodarki
Dlaczego tak się nie stało? Odpowiedzią jest ścisłe powiązanie i wzajemna zależność ludzi władzy i ludzi biznesu, szczególnie tego dużego. Przeprowadzanie kampanii wyborczych jest coraz droższe i wymaga coraz większych pieniędzy. Dają je szybko i w dużych ilościach ci, którzy je mają. Ale nie robią tego bezinteresownie. Gdy popierany polityk dochodzi do władzy, stawia mu się określone wymagania. Takie zjawisko w języku socjologii nazywa się oligarchizacją polityki i gospodarki. Oznacza to, że wąska grupa ludzi uzyskuje wpływ na władzę w państwie, a mając ją przez odpowiednie decyzje polityczne, zdobywa także kluczową pozycję w gospodarce. Dotąd tym mechanizmem opisywało się rzeczywistość w krajach niedemokratycznych. Ale działania wokół kryzysu w USA dają podstawy, aby doszukiwać się elementów oligarchizacji także w tym państwie, dotąd uznawanym za wzór demokracji i obywatelskości.
Skierowanie tak dużego strumienia pieniędzy publicznych, w zasadzie bez żadnej kontroli, do centrów finansowych w krajach zachodnich niewątpliwie podkopało zaufanie zwykłych obywateli do państwa. A przecież istotą demokracji jest umowa społeczna, oparta na podstawowej zasadzie równości i sprawiedliwości. System dobrze działa, jeśli zdecydowana większość się z nim utożsamia, uważa, że broni jego interesów i działa w miarę sprawiedliwie. Tym razem wiara w te wartości została wyraźnie nadwyrężona. Ludzie mogli poczuć się oszukiwani i wykorzystywani. Jeśli do tego dojdą takie zjawiska, jak masowe bezrobocie, nędza emerytów i zabieranie przez banki nieruchomości na wielką skalę, wybuch społecznego niezadowolenia jest prawie pewny, a demokracja może przestać właściwie działać.
W tym kontekście trzeba też widzieć problem finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Jeśli nie chcemy, aby były one uzależnione od świata biznesu, państwo powinno wziąć je na swój garnuszek. Ale skoro jest kryzys i wszyscy zaciskają pasa, muszą to też zrobić partie polityczne, np. przez dobrowolną rezygnację z części należnych im pieniędzy.
Walka z kryzysem oparta na zdrowych zasadach
Dlatego nowy prezydent USA Barack Obama stara się uspokoić nastroje takimi zapewnieniami, jak te, że prezesi firm, które otrzymały pomoc publiczną, nie będą mogli zarabiać więcej niż 500 tys. dolarów rocznie, lub niedopuszczaniem do najwyższych urzędów lobbystów, czyli przedstawicieli najbogatszych korporacji. Czy to wystarczy – zobaczymy.
Te reguły dotyczą też Polski. Na szczęście u nas nie wpompowano miliardów w banki, ale rząd sprawia wrażenie zaskoczonego kryzysem. Stracił inicjatywę i jedynie z opóźnieniem reaguje na wydarzenia. Tak jak to było z brakami w dochodach budżetowych. Dopiero kiedy zrobiło się o nich głośno, przystąpiono do poszukiwania oszczędności. Ale cięcia w budżecie nie rozkręcą gospodarki i nie uratują rynku pracy. Tu przede wszystkim potrzebne są inwestycje oraz zbijanie kosztów energii i paliw przez regulacje prawne. Trzeba szybko uruchamiać środki z Unii Europejskiej. Nie można czekać, aż ludzie zaczną masowo protestować.
Czas kryzysu to czas próby nie tylko dla przedsiębiorców i pracowników. To czas próby przede wszystkim dla władzy państwowej i ludzi ją piastujących. Państwo musi zdać egzamin z zaufania do niego wszystkich obywateli, również tych najsłabszych grup. Musi pokazać, że w trudnych czasach potrafi stanąć także w ich obronie, że jest ich państwem. W przeciwnym razie może nas czekać chaos, zamieszki, a władza znajdzie się na ulicy. Władza polityczna musi zapewnić zwycięstwo biblijnych zasad sprawiedliwości i prawa nad chciwością, egoizmem i pogardą dla słabszych, gdyż tylko mając społeczne zaufanie, może skutecznie walczyć z kryzysem.
Artykuł pochodzi z tygodnika „Niedziela” nr 8 (22 II 2009), s. 14-15