Tekst pochodzi ze stałego cyklu „Felieton na początek tygodnia” i został wygłoszony na antenie Radia eM dnia 4.11.2015.
Drodzy słuchacze Radia eM. Muszę się Państwu przyznać, że ja bardzo lubię dzień Wszystkich Świętych, a już szczególnie jego popołudnie i to łagodne przenikanie się liturgicznej bieli Uroczystości z fioletem Dnia Zadusznego. A to tegoroczne było na dodatek wyjątkowo piękne, pogodne i ciepłe. I w tej ciepło – pogodnej aurze z bielą świętości przeplecioną fioletem śmierci chciałbym dziś jeszcze na chwilę pozostać.
Jest, bowiem dla mnie w tym popołudniowo – wieczornym przechodzeniu, a właściwie schodzeniu z poziomu świętości na poziom śmierci, albo inaczej z poziomu nieba na poziom ziemi świadectwo, taki dowód logiczności, racjonalności i pragmatyczności Kościoła. Do nieba, do świętości nie inaczej jak przez życie. Tu nie ma skrótu, ani objazdu. To życie jest drogą, wprawdzie nie zawsze autostradą, czasem polną dróżką, czy górską ścieżką, ale drogą, sposobem na świętość. Nikt świętości nie osiągnął obok, czy poza życiem, zawsze przez życie. Nawet Pan Jezus. Przez i po życiu i śmierci wniebowstąpił. A przecież mógł inaczej.
Nie ma świętości bez życia. Więcej świętość jest powszechniejsza, popularniejsza niż nam się wydaje. I to chce Kościół nam przypomnieć, a może i do tego przekonać w ten właśnie dzień. Te nasze kanonizacje są bardziej dla nas, niż dla tych kanonizowanych. Oni ich nie potrzebują. To nam są potrzebne, żebyśmy już zupełnie nie zeświecczyli naszego życia i świętości nie wpisali na listę możliwości mało prawdopodobnych do osiągnięcia.
Kiedy jesteśmy na cmentarzach, to przewija się w naszych rozmowach, to przekonanie, zresztą słuszne, że jedynie śmierć jest absolutnie demokratyczna i spotka każdego bez wyjątku, bez żadnego względu na osobę, jej pozycję, osiągnięcia, znaczenie, władzę i splendory.
A wczoraj jeden z moich Przyjaciół, z którym prowadzimy czasem długie, i co ważne nie o pogodzie, rozmowy zwrócił mi uwagę na jeszcze jeden absolutnie demokratyczny element, którego jednostka jest dla każdego dokładnie taka sama. To czas. Dla każdego sekunda, minuta, godzina, miesiąc, rok, to dokładnie tyle samo. I nikt nie potrafi, nie może, nawet gdyby bardzo chciał i potrzebował sekundy, minuty, czy godziny ani skrócić, ani wydłużyć. Dla każdego z nas trwają dokładnie tyle samo.
Piszę o tym, z taką nutką przypomnienia, bo zdaje mi się, jakbyśmy coraz bardziej traktowali czas w kategoriach zbyt długoterminowych, długoplanowych, różnych czasowych perspektyw. To jest i powinna być domena ale gospodarki, samorządu, państwa. Naszą perspektywą to, jak mi się zdaje, jest ta godzina, minuta, nawet sekunda, bo nie potrwają ani dłużej, ani krócej, a zawsze tyle samo.
A jeśli tak, to czy warto zabijać czas, czy przepuszczać między palcami? Niech nam to pytanie trochę pobrzmi w uszach w perspektywie świętości, do której nie inaczej, jak tylko przez życie.
I na koniec jeszcze jedna myśl. Zupełnie z innej bajki, trochę powyborczej. Kiedy tak trochę jednym uchem słuchałem powyborczych komentarzy tych, którzy przegrali, to zaskoczyła mnie, czego nawet pozazdrościłem, umiejętność nie przyznania się, potwierdzenia, przegranej, porażki. To były naprawdę językowe majstersztyki: wprawdzie nasz konkurent wygrał, ale nikt jeszcze oddając władze nie miał takiego poparcia; prawda w województwie przegraliśmy, ale za to w Stolicy wygrała nasza kandydatka; osiągnęliśmy wynik nie taki, jakbyśmy chcieli, ale to jest dobre otwarcie na przyszłość; liczyliśmy wprawdzie na więcej, ale i tak nie jest źle; byliśmy, jesteśmy i będzie w parlamencie – sprawdziło się.
Czemu o tym wspominam? Bo zdaje mi się, że pokazuje to jakiś lęk, obawę przed zwykłym, prostym przyznaniem się do błędu, pomyłki, przegranej. A ryzyko, możliwość, prawdopodobieństwo przegranej wpisane jest w każdą rywalizację i na każdym poziomie. Na dodatek wyczuwam tu, swoiste zasłanianie się, zupełnie niepotrzebne, takim woalem pocieszania, czy nie robienia przykrości tym, którzy na nas postawili.
Bardzo ryzykowne, a nawet destrukcyjne jest oczekiwanie, że przed nami tylko zwycięstwa i sukcesy, a porażki to nigdy. Niepowodzenia niezakłamywane, a uczciwie przyznane i ocenione mogą być początkiem naprawiania i odbudowywania.
I taka logika sprawdza się tak w życiu indywidualno – osobistym, jak i społeczno – organizacyjnym. Tylko, że w jednym i drugim przypadku potrzeba uczciwej samooceny, a do niej niezbędna jest pokora, której to tak w jednej, jak i drugiej przestrzeni, jak na lekarstwo.
Bardzo dziękuję za uwagę i do usłyszenia za tydzień. ks. Piotr Brząkalik