Mirosław Sikorski

Mówisz dziwnym polsko-angielskim slangiem? Poza firmą nie masz już przyjaciół? Boisz się wyrazić publicznie własne zdanie? Masz szefa, który uważa się za nadczłowieka, mesjasza lub guru? To znaczy, że pracujesz w sekcie biznesowej.

„Organizacja, którą charakteryzuje autorytarne sprawowanie władzy przez przywódcę, traktowanie ludzi w sposób instrumentalny przez jej kierownictwo, łączenie celów ekonomicznych z religijnymi lub parareligijnymi, brak samokrytycyzmu, dążenie do uniezależnienia się od uznawanych przez społeczeństwo czynników kontroli (np. rodzina lub media)”. Taka jest definicja sekty. Ale czy powyższy opis nie pasuje także do niektórych korporacji? Jeśli kiedykolwiek pracowałeś w firmie, w której prezes jest bogiem, a podwładny zerem, dobrze wiesz, o czym mówię.

Autorytarne sprawowanie władzy przez przywódcę

Za sektę można uznać każdą grupę, która mając silnie rozwiniętą strukturę władzy, narzuca swoją wolę jednostce. Tak jest też w wielu przedsiębiorstwach. To oczywiste, że szef w każdej sytuacji powinien mieć ostatnie słowo. Nie znaczy to jednak, że może zarządzać firmą bez liczenia się ze zdaniem innych osób – począwszy od dyrektorów działu, poprzez szeregowych kierowników, a na stróżach i sprzątaczkach skończywszy.

Jednym ze sposobów zniewolenia jest tzw. metoda małych kroków, którą opisał prof. Philip Zimbardo. Najpierw mówi się pracownikowi: „Zostań po godzinach raz w tygodniu na spotkaniu integracyjnym”. Później: „Naturalnie, nie musisz zostawać, ale jeśli chciałbyś szybciej awansować, to zostań dwa razy w tygodniu”. Jest to rozłożone w czasie. W końcu przychodzi moment, kiedy pracownik uświadamia sobie, że nie ma już prywatnego życia. Przychodzi wtedy do przełożonego ze skargą: „Nie mam już czasu na rodzinę, na przyjaciół, na hobby”. I słyszy odpowiedź: „No właśnie. Dojrzały człowiek dokonuje dojrzałych wyborów. Musisz wybrać”.

Traktowanie ludzi w sposób instrumentalny przez kierownictwo

Zarówno sekty, jak i patologiczne firmy naruszają prawa człowieka. Jednocześnie wmawiają ludziom, że to oni są największym dobrem – kapitałem organizacji. Im bardziej bezwzględna jest korporacja, tym głośniej mówi o etyce, humanizmie i odpowiedzialności społecznej. Ale – jak to określiła Coranne Maier w „Witaj lenistwo” – w harcerskim mundurku kryje się gangster. Dla sekty jesteśmy cenni, dopóki nie wydoi nas do reszty z pieniędzy. Podobnie jest z pracodawcą – najpierw wyssie z człowieka ostatnie soki, a później wyrzuci jak zużytą cytrynę. Pan starszy nie nadąża? Żaden problem. Można wymienić go na nowszy model. Aby nie wypaść z zawodowego obiegu, ubywające siły próbujemy zrekompensować doświadczeniem. Ale właśnie ono traktowane jest przez firmę jako największe ograniczenie – przeszkoda w realizacji scenariusza powszechnej elastyczności!

Łączenie celów ekonomicznych z religijnymi lub parareligijnymi

Jak sekty obiecują swoim członkom życie wieczne, tak złe korporacje mamią pracowników mirażem wielkich karier. Wiara w sukces – tudzież w samorealizację – staje się rodzajem świeckiej, korporacyjnej religii. W wielu środowiskach biznesowych panuje swoista moda na recytowanie mantr motywacyjnych w rodzaju „Uda mi się!”, „Zrobię to!” albo „Jestem zwycięzcą!”. Jak powiedział jeden z młodych menedżerów, kiedyś gorliwy katolik: „Wypisywałem sobie te idiotyzmy na kartkach. Miały mnie przekonać o własnej wszechmocy. Czytałam je rano i wieczorem, przed modlitwą albo po modlitwie, a potem zamiast niej”. Parareligijny charakter chorej firmy przejawia się także czołobitnością wobec szefa, który z reguły jest liderem z charyzmą. Znane są np. towarzystwa ubezpieczeniowe, w których na cześć prezesa śpiewa hymny pochwalne.

Brak samokrytycyzmu

Aby podporządkować sobie ludzi, urządza się im regularne pranie mózgu. Służą do tego np. szkolenia motywacyjne i wyjazdy integracyjne. Z masowych spędów słyną firmy zajmujące się sprzedażą bezpośrednią. Znawca sekt ekonomicznych, ksiądz Andrzej Wołpiuk, podkreśla, że wydarzenia te są bardzo dokładnie wyreżyserowane i zawierają liczne elementy oddziałujące bardzo silnie na psychikę – emocje uczestników (bodźce wzrokowe: efekty laserowe, ukazujące się na wielkich ekranach twarze najbardziej zasłużonych dystrybutorów; impulsy słuchowe: fanfary, bębny czy chóry). Wszystko to sprzyja powstawaniu atmosfery zbiorowej euforii, pod której wpływem łatwo przyswaja się prezentowane treści. W toksycznych firmach nikt nie ma prawa do pytań i wątpliwości. Krytyczne myślenie jest tępione, a nagroda czeka jedynie za skrajne podporządkowanie się kierownictwu. Za grzech śmiertelny – a więc trudny do odpokutowania – uważa się tam humor, szczególnie w sytuacjach, gdy mowa o własnej korporacji.

Dążenie do uniezależnienia się od społecznych czynników kontroli

Kultowa organizacja dąży do maksymalnego zagospodarowania naszego czasu, tak by nie starczyło go już dla rodziny i przyjaciół. Jest weekend? Świetnie, jedźmy całym działem w góry lub nad morze. Chodzi tu o odseparowanie człowieka od jego środowiska. Zamknięty w jednej grupie, nie będzie nawet zdolny do zmiany pracy. A i korporacyjne tajemnice nie wypłyną na zewnątrz. No bo niby jak, skoro delikwent nie ma z nikim kontaktów poza własną firmą lub branżą?

Hermetyczność firmy-sekty dodatkowo wzmacnia żargon, którym posługują się jej pracownicy. Jest to najczęściej miks angielsko-polski, zrozumiały tylko przez wtajemniczonych. Normalny człowiek początkowo broni się przed nowomową. Ale wcześniej czy później zostaje spacyfikowany przez różnych coachów, trenerów i guru, którzy wykażą mu wyższość feed-backu nad informacją zwrotną, eventu nad imprezą i derekrutacji nad zwykłym zwalnianiem. Podobno taki slang upraszcza codzienną pracę, ułatwia komunikację oraz zwiększa poczucie identyfikacji z zespołem i jego „misją” (to też ciekawe słowo!). Kto chce, niech wierzy!

Zachowaj dystans

No dobrze, ale co zrobić, gdy już stwierdzimy, że nasza firma jest zwykłą, bandycką i nieludzką sektą? Najlepiej byłoby odejść z dnia na dzień. W kryzysie nie ma jednak pewności, że gdzieś indziej czekają na nas z otwartymi rękami. A na życie i spłatę kredytów zarobić trzeba. Rozwiązaniem jest więc wewnętrzny dystans, krytycyzm, filozofia „robię, co mi każą, ale myślę swoje”. Dopóki korporacyjne idiotyzmy traktujemy z rezerwą, nic nam grozi. A wcześniej czy później rekrutacje znów ruszą, a wtedy szybko przeskoczymy do innej firmy – normalnej i zdrowej.

© Artykuł pochodzi z serwisu Praca portalu Wirtualna Polska.